Ostatni dzień w Rumunii zaczynamy od krótkiego spaceru po Baia Mare. Miasto o poranku jest jeszcze uśpione, ruch jest niewielki, ale generalnie sprawia przyjemne wrażenie. Na nic więcej poza krótkim spacerem nie mamy szans, bo czeka nas dziś długa droga przez Maramuresz.
Pierwszym celem podróży jest wioska Șurdești, która słynie z XVIII wiecznej drewnianej cerkwi z jedną z najwyższych wież w Europie. Budowla jest naprawdę imponująca. Dodatkowo mamy szczęście, bo na miejscu spotykamy parę turystów, którzy załatwili sobie zwiedzanie wnętrza – również płacimy za wstęp i wchodzimy do środka. Niestety wykonywanie zdjęć jest niedozwolone, więc staramy zapamiętać się jak najwięcej. A jest co – klimat wnętrza jest niesamowity – bogaty ikonostas, wytwory sztuki ludowej. Wszystko okopcone dymem ze świec, ich zapach, wszystko do daje niesamowite poczucie realności. Tego, że nie jesteśmy w muzeum, ale w żywym, działającym obiekcie.
Następny przystanek: Budești. Tutaj również cerkiew warta zobaczenia. dodatkowo otoczona starym cmentarzem i wsią, która przypomina żywy skansen. Drewniane domostwa, charakterystyczne dla regionu imponujące bramy, a przy tym miejscowa ludność chodząca w strojach ludowych (i to wcale nie od święta!). Inny świat. Cerkiew nie jest tak strzelista jak ta w Șurdești, ale również warta odwiedzenia. I można wykonywać zdjęcia we wnętrzu! ;)
Chwilkę kręcimy się po okolicy, ale czas goni, wiec ruszamy dalej na północ, w kierunku klasztoru Bârsana. Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z dużym kompleksem klasztornym utrzymanym w stylu, który reprezentowały dwie cerkwie w których byliśmy wcześniej. Ale ale… coś tu jednak nie pasuje. Jest niemal sterylnie czysto, widać wielu turystów. Zagadka wyjaśnia się dość szybko. Otóż cały kompleks jest nowy, bo wybudowany dopiero w 1994 roku. Utrzymany w tradycyjnym stylu, ale widać, że świeży, niezużyty, nie niosący ze sobą bagażu historii. Aczkolwiek warto odwiedzić i to miejsc, bo spacer pomiędzy klasztornymi zabudowaniami, pośród pięknych widoków jest rzeczą niezwykle przyjemną.
Ruszamy dalej. Pomiędzy wsiami jedziemy bocznymi drogami podziwiając zapierające dech w piersiach widoki – naprawdę jest co podziwiać. Okolica jest niezwykle malownicza – co jakiś czas zatrzymujemy się, aby uwiecznić „pocztówkowe widoki”.
Docieramy na północne rubieże Rumunii, do granicy z Ukrainą, przejeżdżamy bez zatrzymania przez Syhot Marmaroski (trochę mi szkoda, ale czas goni) i jedziemy w kierunku wsi Săpânța w której znajduje się niezwyczajny cmentarz. Miejsce w obecnej formie powstaje od 1935 roku – wtedy lokalny artysta-rzeźbiarz Stan Ioan Pătraş rozpoczął charakterystyczne ozdabianie stawianych tam nagrobków. Prawie na każdym oprócz płaskorzeźby przedstawiającej nieboszczyka umieszczony jest krótki wiesz-epitafium mówiące o jego życiu, a czasem również o tym jak zostało ono zakończone. Dwa takie przetłumaczone epitafia można znaleźć na blogu Stacja Filipa we wpisie dotyczącym wesołego cmentarza. Widać, że miejsce stało się popularne, bo okoliczne ulice są oblepione straganami niczym okolice kościoła podczas odpustu, turystów również nie brakuje.
Z Săpânțy kierujemy się w stronę Satu Mare, gdzie zjadamy obiad (knajpka zupełnie przeciętna, bez historii, wiec nie ma czego polecać), a niedługo potem opuszczamy Rumunię i wjeżdżamy na Węgry. Przez Węgry jedziemy niczym pijani (tj. zygzakiem :P), odwiedzając dworce autobusowe w miejscowościach: Mátészalka, Nyírbátor oraz Nyíregyháza. Tuz przed zmrokiem wpadamy na krótki spacer do miejscowości Tokaj (znajoma nazwa c’nie?), a po zapadnięciu ciemności dojeżdżamy do wioski w której zamierzamy nocować, tj. Erdőbénye.
Nocujemy w miejscu o nazwie Turján Vendégház u niezwykle serdecznych młodych gospodarzy, którzy trudnią się wyrobem wina (w tej okolicy to nic dziwnego), a dodatkowo oferują noclegi w fantastycznych warunkach. Piękne miejsce, ze wszech miar godne polecenia (a placki ziemniaczane ze śmietana przygotowywane przez właścicielkę na śniadanie to mistrzostwo świata :) ). Oczywiście można również zaopatrzyć się w wino, co również uczyniliśmy przez wyruszeniem kolejnego dnia w drogę.
Ostatni dzień naszej wyprawy nie zasługuje na osobny wpis, wiec streszczę go tutaj. Prawie cały spędziliśmy w aucie – jechaliśmy przez wschodnie Węgry i Słowację, czasem fotografując jakiś autobus, a potem przez Polskę, słuchając informacji o korkach (w końcu to końcówka wakacji szkolnych). Z ciekawych zdarzeń można wspomnieć o marszrucie jaką wytyczył nam Yanosik w drodze do domu – omijając korki trafiliśmy na przeprawę promową na Wiśle. zawsze to jakaś atrakcja w tym jednak dość nudnym i monotonnym dniu…
Po tym tygodniu w Rumunii wiem, ze chętnie wrócę jeszcze do tego ciekawego kraju (zresztą uczyniłem to prawie 2 miesiące później, ale o tym w swoim czasie). Ania miała mieszane uczucia, ale po tych kilku dniach przekonała się, że wcale nie żyją tam „białe niedźwiedzie”… :P