Niedziela, 24 sierpnia
Dziś mamy zamiar dotrzeć do Wiednia. Początkowo to tutaj właśnie chcieliśmy skończyć naszą wyprawę, jednak podczas planowania okazało się, że to zbyt mały dystans jak na 2 tygodnie, przy i tak już mocno rozwleczonym „programie”.
Do Wiednia już blisko, zaledwie 37 km. Pogoda jest dzisiaj zdecydowanie lepsza. Świeci słońce, ale zimny wiatr zmusza do ubrania bluzy z długim rękawem. Korzystając z tego, że nie pada (a z doświadczenia już wiemy, że może się to szybko zmienić) kręcimy się po Tulln i oglądamy to, czego nie udało nam się obejrzeć wczoraj z powodu ulewy.
Następnie kierujemy się w stronę Dunaju i jego lewym brzegiem jedziemy w stronę Wiednia. Trasa podobna do tej z dnia poprzedniego – dosyć nudna krajobrazowo. Po ok. 25 km dojeżdżamy do miejscowości Klosterneuburg, gdzie robimy pierwszą przerwę. Jest to ładne, położone zaledwie 4 km od Wiednia miasteczko ze średniowiecznym opactwem, którego zwiedzanie jednak sobie odpuszczamy. Robimy krótką przerwę i jedziemy dalej.
Po niedługiej chwili mijamy granicę Wiednia. Miejsce nie jest może spektakularne, ale zdjęcie trzeba było zrobić.
Ponieważ we Wiedniu zamierzamy trochę odpocząć od roweru i spędzić tu 3 dni przeznaczając ten czas na zwiedzanie, postanowiliśmy zrezygnować z namiotu na rzecz noclegu pod dachem. Dzięki temu możemy bezpiecznie zostawić bagaże i rowery i udać się na miasto. Wybraliśmy akademik, który w wakacje staje się hostelem. Warunki, jak to zwykle w Austrii bywa, bardzo dobre, a obsługa hostelu w całości z Polski.
W hostelu zrzucamy bagaż, chwilę odpoczywamy, a popołudnie i wieczór spędzamy kręcąc się na rowerach po mieście.
Na dziś plany są jasne. Zamierzamy odwiedzić dwa miejsca – Muzeum Historii Naturalnej oraz Bibliotekę Narodową.
Punktem pierwszym staje się muzeum, gdzie spędzamy dobrych kilka godzin. Warto się tu wybrać choćby ze względu na sam budynek, w którym mieści się muzeum.
Muzeum posiada naprawdę ogromne zbiory. Można obejrzeć m.in. ciekawą wystawę w sali dinozaurów, gdzie oprócz szkieletów i szczątków tych gigantycznych zwierząt możemy podziwiać alozaura, który wygląda jak żywy – rusza się i przeraźliwie ryczy. W sali minerałów możemy zobaczyć komplet biżuterii Marii Teresy, a także wielki kawał soli z kopalni w Wieliczce (miejsce pochodzenia, które wskazywała tabliczka – Galizien!). W jednej z sal można również podziwiać zbiór największych i najstarszych meteorytów świata. Oprócz tego, oglądamy wiele gatunków zwierząt od owadów, przez egzotyczne gady i płazy po kozice górskie, niedźwiedzie, słonie i wieloryby.
Drugim punktem dnia była Biblioteka Narodowa, a dokładniej Prunksaal. Siedzibą Austriackiej Biblioteki Narodowej jest cesarski pałac Hofburg. Barokowa Prunksaal zaliczana jest do jednych z najpiękniejszych bibliotek historycznych na świecie. Sala naprawdę robi spore wrażenie. Aż by się chciało wyciągnąć losowo jedną z książek na półce i obejrzeć.
Kolejny dzień we Wiedniu spędzamy już na rowerach. Jedziemy m.in. przez Prater – ogromny miejski park, w którym znajduje się słynny park rozrywki; Donauinsel – długą, wąską wyspę na Dunaju liczącą ponad 21km długości; oraz Grinzing – jedną z nieformalnych, klimatycznych dzielnic Wiednia, położoną na stokach Lasku Wiedeńskiego, słynącą z licznych winiarni.
Nastał dzień wyjazdu z Wiednia. Robimy jeszcze szybką przejażdżkę przez miasto, a następnie kierujemy się do fabryki Mannera, gdzie zaopatrujemy się w różne smakołyki. Niestety nie możemy ich wziąć za wiele, ponieważ w sakwach nie ma za dużo wolnego miejsca. Tak naprawdę nie ma go wcale, ale na dobre słodycze zawsze coś się znajdzie.
Następnie kierujemy się na most, którym przeprawiamy się tym razem nie na drugą stronę rzeki, ale na wyspę Donauinsel. Niestety z mostu widzimy z daleka zbliżające się ciemne chmury. Postanawiamy przeczekać, ponieważ tutaj na moście mamy dach nad głową. Czekamy i czekamy, a deszcz nie nadchodzi, więc jedziemy dalej.
Przez następne 6 km szlak prowadzi wyspą. Klimaty są tu dosyć dziwne. Generalnie wyspa to tereny rekreacyjne. Znajdują się tu liczne bary, restauracje, kluby nocne. Jest to dobre miejsce do jazdy na rowerach czy rolkach. Znajdują się tutaj również plaże dla nudystów. Z powodu niezbyt przyjemnej pogody, ludzi jest tu jednak jak na lekarstwo, knajpy są pozamykane (może ze względu na wczesną porę) a przy jednym z palenisk na grilla mijamy grupkę młodzieży, opiekającą w całości jakieś duże zwierze, wielkości dorodnego prosiaka. Próbowali się zasłaniać wielką płachtą (bądź może raczej osłaniać ogień) co przy silnym wietrze szło im opornie. Zwiększyliśmy tempo i szybko uciekliśmy z tego miejsca. Chmury, które obserwowaliśmy na moście jednak nas dogoniły i ponieważ lunęło musieliśmy na szybko szukać schronienia, którym okazał się być ogródek jednej z restauracji.
Po zjeździe z wyspy wjechaliśmy w tereny przemysłowe, a nasza trasa rowerowa po raz pierwszy drastycznie zmieniła swój standard. Nagle stała się wąską, szutrową ścieżką. Do tej pory, licząc od samego Passau, Donauradweg była w 100% asfaltowa.
Przez następne 17 km jedziemy dość mało ciekawą drogą, praktycznie bez żadnych widoków. Wieje bardzo mocno. Całe szczęście my jedziemy z wiatrem, ale rowerzyści jadący z naprzeciwka mają nietęgie miny.
Dojeżdżamy do miejsca, gdzie mamy dwie możliwości. Jechać dalej prosto tak jak prowadzi Donauradweg lub skręcić w prawo nad rzekę, gdzie nasza mapa pokazuje przeprawę promową. Mapa sugeruje trasę alternatywną właśnie przez tę przeprawę i dalej polami do Petronell-Carnuntum, gdzie zamierzamy dzisiaj nocować. Tzn. ja zamierzam, bo Adamowi cały czas chodzi po głowie myśl, żeby dojechać jeszcze dzisiaj do Bratysławy. Mnie jednak Brytysława kojarzy się jednoznacznie z końcem urlopu i chcąc przedłużyć naszą wyprawę postanawiam(y) spędzić jeszcze jedną noc na jeszcze jednym kempingu po drodze. Słabością pierwszego rozwiązania (jazdy dalej na wprost Donauradweg) jest to, że następna przeprawa przez rzekę to most, który znajduje się już za Petronell-Carnuntum, więc trzeba by nadłożyć 10 km. Postanawiamy skręcić w prawo na przeprawę.
Niestety najpierw zajęło nam sporo czasu ustalenie miejsca, gdzie ta przeprawa się znajduje. A jak już to miejsce ustaliliśmy to żadnego promu tu nie znaleźliśmy, jedynie mały stateczek, który pełnił funkcję kawiarni, oczywiście zamknięty na cztery spusty. Kręciliśmy się w tym miejscu przez około pół godziny, zastanawiając się co dalej zrobić. Gdy już mieliśmy zamiar wracać, nagle podjechał samochodem pewien mężczyzna, podszedł do nas i zapytał czy chcemy przepłynąć na druga stronę. Okazało się, że przez wcześniej już wspomniany statek-kawiarnię można się przedostać do motorówki, którą ten mężczyzna przewiózł nas na drugi brzeg. Prom kosztował 3,5 euro za osobę (wszystkie poprzednie ok. 1-1,5 euro), co przy 2 osobach daje już całkiem sporą sumkę za minutę przyjemności. Poza tym biała motorówka ze skórzanymi siedzeniami nie miała nic wspólnego z poprzednimi klimatycznymi promami. No cóż, to chyba oznaka, że zbliżamy się do wschodniej granicy.
Po drugiej stronie czeka nas spory podjazd do miasteczka Haslau an der Donau. Kiedy udaje nam się już zdobyć wysokość rozpoczyna się ciężka orka. Trasa prowadzi teraz przez pola, szutrowymi drogami, na dodatek nie najkrótszą trasą tylko zygzakami. Gubiąc orientację na tych bezkresnych polach mamy wrażenie, że kręcimy się w kółko. Zaczynam żałować, że nie zostaliśmy po tamtej stronie rzeki i nie pojechaliśmy prosto do Bratysławy. Nadal wieje bardzo silnie, a teraz w większości jedziemy niestety pod wiatr. Jest bardzo ciężko, a ja jadę już resztkami sił.
Pertronell-Carnuntum to miasteczko, które kiedyś było rzymskim obozem wojskowym oraz stolicą rzymskiej prowincji Panonia. Pierwotnie była to osada celtów, od której rzymianie przejęli nazwę. Do dzisiaj można podziwiać w parku archeologicznym pozostałości zabudowań rzymskiego miasta. Austriaccy badacze odkryli do dziś 3/4 dawnego kompleksu, dzięki wykopaliskom archeologicznym, które rozpoczęły się tu pod koniec XIX wieku.
Po drodze do Pertronell-Carnuntum mijamy pierwszy zabytek – Heidentor, czyli pozostałości dawnej bramy.
Dzięki pomysłowym wizualizacjom przy odpowiednim ustawieniu się, można zobaczyć jak kiedyś budowla wyglądała w całości.
Wycieńczeni dojeżdżamy do dzisiejszego celu. Miały tu się znajdować wg naszej mapy oraz Googla aż 3 kempingi. Jednak już na wjeździe widzimy, że miasteczko jest bardzo małe i dziwne by było gdyby było tu aż takie zaplecze noclegowe. Ktoś tu kłamie… Faktycznie, okazuje się, że kemping jest tylko jeden i na dodatek nie powala. Jest to tak naprawdę nie za duży ogród należący do pobliskiej hali sportowej. Na dodatek zaledwie 50m dzieli kemping od trasy szybkiego ruchu puszczonej estakadą nad nami. Na kempingu znajduje się jeden camper oraz jeden samochód z przyczepą i to by było na tyle. Zaplecze sanitarne znajduje się na hali sportowej. Nie wygląda to wszystko zachwycająco, jednak już teraz wyboru nie mamy. Ponieważ na terenie kempingu nie ma restauracji, najpierw postanawiamy pojechać gdzieś zjeść, a następnie wrócić na kemping. Po drodze podjeżdżamy jeszcze pod park archeologiczny. Niestety o tej porze jest już zamknięty, więc odrestaurowane zabudowania możemy pooglądać tylko zza płotu.
Okazuje się, że na kempingu zameldować się też nie jest łatwo. Koniec końców udaje nam się dodzwonić do właściciela hali, który informuje nas, że mamy się rozbić gdzie bądź i wieczorem podejść do hali, żeby się zameldować i zapłacić. Tak też robimy.
Wieczorem niepokoją mnie odgłosy jakiejś nieznanej zwierzyny. Camping nie jest zamykany, płot jest dziurawy, my jesteśmy jedynym namiotem na kempingu. Dookoła tylko pola.
Czwartek, 28 sierpnia
Rano budzą nas zdecydowanie odmienne odgłosy, w stylu „Mietek, k…a podaj tę łopatę” lub „Stefan, ale Ty k…a nie pij”. Tak tak, w naszej ojczystej mowie. W niewielkiej odległości od kempingu trwa remont elewacji dość wysokiego budynku, a polscy robotnicy znajdujący się na wysokim rusztowaniu są dość dobrze słyszalni w okolicy.
To już nasz ostatni dzień właściwej wyprawy… Zdecydowanie za szybko to minęło. No i na dodatek dopiero dzisiaj nastał pierwszy dzień prawdziwej letniej pogody.
Z Pertronell-Carnuntum ruszamy najpierw w kierunku przeciwnym niż nasz dzisiejszy cel, a to dlatego, żeby zobaczyć amfiteatr – jedno ze starożytnych zabudowań znajdujących się z pobliżu miasteczka.
Następnie wracamy do Pertronell-Carnuntum i jedziemy dalej przez Bad Deutsch-Altenburg (tutaj wracamy do naszej trasy rowerowej Eurovelo6, którą wczoraj opuściliśmy) do Hainburga, gdzie robimy pierwszy postój. W porównaniu do Pertronell-Carnuntum, Hainburg jest naprawdę ładny.
Z Hainburga trasa wyprowadza nas na pola, skąd roztaczają się już widoki na Bratysławę. Łezka się w oku kręci na widok, że do celu poostało już tak niewiele. Po 13 dniach od wyruszenia z Passau zobaczyliśmy nasz cel wyprawy, ale żal było tę wyprawę kończyć. Gdybyśmy mieli więcej urlopu pewnie pojechalibyśmy dalej wzdłuż Dunaju aż do Budapesztu.
Jedziemy malowniczymi polami, teren jest dość urozmaicony to i widoki ładne. Od momentu opuszczenia Hainburga mamy zaledwie 9 km do granicy ze Słowacją.
Po przekroczeniu granicy i wjeździe na Słowację warunki dla rowerzystów zmieniają się diametralnie. W Bratysławie nikt już nie myśli o rowerzystach, a trasa rowerowa nagle znika. Szlaki chyba nadal gdzieś prowadzą w kierunku Budapesztu, jednak my musimy dostać się do centrum Nasza mapa jest wydawnictwa niemieckiego i pokazuje trasę tylko do granicy ze Słowacją. Dalej człowieku radź sobie sam. Nie ma tu już ścieżek rowerowych, trzeba jechać ruchliwymi ulicami, a tego bardzo nie lubię.
Dzięki Adamowi udaje mi się jednak bez większych problemów przejechać przez miasto i dotrzeć na zamek. Można powiedzieć, że to tutaj tak naprawdę kończy się nasza wyprawa. Dojechaliśmy do celu!
Spod zamku kierujemy się na stare miasto, gdzie zjadamy obiad i ruszamy na kemping. W całej Bratysławie jest tylko jeden kemping i to na obrzeżach miasta, ze starówki w linii prostej to ok. 10 km, ale my staramy się nie jechać najkrótszą trasą, a najbezpieczniejszą dla nas jako rowerzystów. O ile stare miasto jest bardzo ładne to reszta Bratysławy nie zachwyca, a raczej nawet można nawet powiedzieć, że jest brzydka. Komunistyczne zabudowania, szerokie dziurawe ulice, nierówne chodniki i ogólny brud. Miałam wrażenie jak by się tam czas zatrzymał. Przez całą dotychczasową wyprawę z powodu wybojów sakwa spadła mi raz, jeden jedyny raz, i to dlatego, że jechałam za szybko. Tutaj na trasie ze starego miasta na kemping z powodu licznych dziur czy dramatycznie wysokich krawężników sakwy spadały mi co chwilę. Dramat.
Kemping Zlaté Piesky to bardzo duży kompleks położony nad jeziorem o tej samej nazwie. Pomimo dużego potencjału, widać, że lata świetności tego kempingu już dawno minęły. Są tu domki letniskowe, miejsca na campery i namioty, a wszystko to położone na zielonych terenach, nad jeziorem z plażą. Kiedyś była tu również dyskoteka i bary. Dziś wygląda tu tak, jakby 50 lat temu teren ten został nagle opuszczony i tak stał po dziś dzień. Sanitariaty całe szczęście były czynne w przeciwieństwie do całej reszty, ale wyglądały obskurnie.
A wszystko to w całkiem przyjemnym otoczeniu.
Gdyby ten kemping odnowić, dałoby się z tego zrobić całkiem ładny kompleks, jednak w takim stanie zdecydowanie odstrasza.
Nam po przedzieraniu się przez całe miasto, żeby się tu dostać nie chciało się już wracać i szukać jakiegoś hostelu. Postanowiliśmy zaryzykować i zostać. Na wejściu przywitała nas taka oto tablica.
Czyli to co było nie tylko dozwolone, ale i oczywiste na polach namiotowych w Niemczech czy Austrii, tutaj było surowo zabronione, np. w Austrii na kempingach wszyscy zostawiali rowery przed namiotem, bardzo często nawet ich nie spinając, tylko zostawiając gdzieś podparte o płot. Tutaj dla odmiany pani w recepcji zmusiła nas do zostawienia rowerów w specjalnie strzeżonym pomieszczeniu, ponieważ jak sama stwierdziła, kradzieże zdarzają się tu często. Super… Na terenie kempingu mieścił się również posterunek policji…
Na tym wielkim kempingu oprócz naszego namiotu były jeszcze ze dwa inne, jeden camper, dwie przyczepy i to by było na tyle. Czyżby inni przeczytali opinie o tym kempingu i w porę podęli decyzje o nocowaniu gdzie indziej…? My byliśmy tak pozytywnie zaskoczeni dotychczasowymi kempingami, że o tym nie pomyśleliśmy.
Nieswojo się czułam na tym polu, ponadto ta tablica przy wejściu i pani w recepcji tak mnie zestresowały, że przez całą noc zamiast spać nasłuchiwałam, czy kradną nam już bagaże z przedsionka czy jeszcze nie…
Piątek, 29 sierpnia
Pobudka była wcześnie rano, ponieważ już ok. 10 mieliśmy pociąg do Katowic, a trzeba było się spakować, zwinąć namiot i znowu przejechać przez to okropne dla rowerzystów miasto.
Całe szczęście bagaże stały tam gdzie stały. Rowery również udało się odebrać w całości. Pani w recepcji przy wymeldowaniu poinformowała nas, że bardzo dobrze zrobiliśmy, że zostawiliśmy rowery w schowku, bo ktoś dzisiaj nie oddał na noc i już roweru nie ma. Trudno stwierdzić, czy pani mówiła prawdę, czy tylko próbowała nas przekonać, że miała rację z tym przechowywaniem rowerów. Tak czy inaczej, dobrze że w całości, ze wszystkimi naszymi bagażami i rowerami udało nam się ten mały koszmar opuścić.
Ruszyliśmy na dworzec i po ok. pół godziny jesteśmy już na peronie i czekamy na pociąg.
Tutaj ostatecznie kończy się nasza wyprawa, zatrzymujemy się jeszcze na weekend w Katowicach, gdzie bawimy się na weselu znajomych i wracamy do Warszawy.
Łącznie od momentu opuszczenia mieszkania do powrotu do Warszawy przejechaliśmy prawie 700 km. Sama Donauradweg liczyła 360 km. Spaliśmy na 8 kempingach, w 1 hostelu i 2 schroniskach młodzieżowych, nie licząc Bratysławy wszędzie warunki były bardzo dobre. Zwiedziliśmy niezliczoną liczbę miast i miasteczek. Podziwialiśmy przepiękne i bardzo różnorodne krajobrazy. Na trasie i kempingach spotykaliśmy międzynarodowe towarzystwo od Niemców i Austriaków przez Włochów i Hiszpanów aż po Amerykanów z zachodnich stanów i wszyscy przyjechali tu po to, żeby przejechać właśnie przez Donauradweg. Pomimo, wydawałoby się dość stabilnego sierpnia, pogodę mieliśmy bardzo zmienną i niestety więcej dni było pochmurnych i deszczowych niż tych ze słońcem i temperaturą pozwalającą zostać w samej koszulce z krótkim rękawem.
To było niesamowitych 15 dni, a za razem jeden z najlepszych wyjazdów w moim życiu. W głównej mierze właśnie przez to, że był inny niż wszystkie.
Wróciliśmy wypoczęci, pełni sił i z nowymi pomysłami na kolejne takie wyjazdy.
Dzień Dobry
wybieram się w maju z małżonką i szukając infformacji
trafiłem na Wasz opis wycieczki. Planując trasę z Passau do Wiednia mamy zamiar nocować na kempingach i wzorując się na Państwa doświadczeniach w Wiedniu w hostelu. Nie mając żadnego doświadczenia w nocowaniu na kempingach w Austrii nurtuje mnie problem pozostawiania „dobytku” na czas zwiedzania. Doczytałem o przechowalni w Bratysławie – czy takie rozwiązania są również w Austrii. Czy posiadacie Państwo „namiary” do wspomnianego hostelu w Wiedniu.
Będę wdzięczny za informację.
Pozdrawiam
Leszek Nalewajka
Zielona Góra
Dzień dobry,
w większości przypadków na kemping docieraliśmy na tyle późno, ze już czasu na zwiedzenie nie było. Jeżeli jednak ruszaliśmy gdzieś w teren, to pakowaliśmy wszystkie cenne rzeczy do jednej sakwy, która jechała z nami „w teren”, a reszta dobytku (ta mniej cenna) pozostawała w rozłożonym namiocie na kempingu. Nic nie zginęło ;-). Zresztą, w wielu miejscach mieliśmy wrażenie , że jesteśmy mocno przewrażliwieni – zawsze spinaliśmy rowery na noc i chowaliśmy je do przedsionka w namiocie, tymczasem część nocujących zostawiała rowery na noc poza namiotem wcale nie przypięte.
W Wiedniu nocowaliśmy w hostelu Alibi (http://www.booking.com/hotel/at/alibi-hostel-wien.pl.html). Działa on tylko w miesiącach letnich wakacji. Warunki w porządku, ale bez fajerwerków – miłymi akcentami są: polska obsługa oraz możliwość przechowania rowerów.
Dziękujemy za odwiedziny :-)