Z okazji dłuższego pobytu w Katowicach w okolicach Bożego Narodzenia zaplanowane były 2 górskie wycieczki. Pierwsza w Beskid Mały, o której w poprzedniej notce, druga na Rachowiec. Jednak z powodu bardzo niepewnych prognoz pogody plany się zmieniły i zamiast na Rachowiec pojechaliśmy do Czech w Beskid Śląsko-Morawski, z założeniem, że jeśli będzie lać to nie będziemy wysiadać z pociągu w Dobrej u Frydku Mistku, tylko pojedziemy pociągiem dalej, zwiedzić jakieś miasto. Szlak również był bardziej dostosowany do ewentualnego załamania pogody, ponieważ w większości prowadził asfaltem i po drodze było schronisko.
Całe szczęście dzień okazał się bezdeszczowy. Co prawda słońca nie było, ale przynajmniej było ciepło. Busem z Katowic dojechaliśmy do Cieszyna, gdzie czekał nas spacer na dworzec kolejowy po drugiej stronie granicy. Niestety bezpośredniego połączenia z Katowic do Czeskiego Cieszyna nie ma, co więcej połącenia kolejowe Katowice-Cieszyn są „aż” trzy w ciągu dnia, zajmują grubo ponad 2h (dystans – niecałe 90 km) i na dodatek nie są bezpośrednie. Tak więc podążyliśmy niespieszny krokiem w kierunku granicy. Czasu do pociągu mieliśmy sporo, więc zahaczyliśmy o rynek po polskiej stronie miasta
i skierowaliśmy się na rynek w Czeskim Cieszynie.
Trzeba przyznać, że polska strona Cieszyna jest znacznie ładniejsza.
Zrobiliśmy szybkie zakupy w Billi – czyt. studencka czekolada i kofola i wsiedliśmy do pociągu. Zupełnie inaczej się w tym kraju podróżuje koleją. Motoraki, przemiłe panie konduktorki… Lubię te czeskie klimaty. Wysiedliśmy w miejscowości Dobra u Frydku Mistku, gdzie przesiedliśmy się na autobus, który zabrał nas pod samo zbocze góry, a mianowicie do Vyšní Lhoty. Szlak zaczynał się już od samego przystanku, jedyną jego wadą było to, że aż na sam szczyt prowadził asfaltem. Podejście było żmudne, ale za to w miarę krótkie.
Szczyt Malej Prasivej nie jest zbyt wysoki, ma niewiele ponad 700m n.p.m., ale znajduje się na nim całkiem ładne schronisko. Z wieżą widokową jak się później dowiedziałam już w domu. Ciekawe czy można było tam wejść…
Drugą atrakcją na szczycie jest również drewniany kościółek z 1640 r. Niestety pozamykany na cztery spusty.
Mieliśmy, a dokładnie ja miałam wielką ochotę na „cesnakovą polievkę”, ale niestety mimo wczesnej pory całe schronisko było zajęte przez grupę żwawych, czeskich emerytów. Tańce, piosenki, gitara i te sprawy. Nic tu po nas. Trzeba się obejść smakiem i schodzić na dół. Szlak zejściowy był dużo przyjemniejszy. Początkowo prowadził bardzo stromo w dół typowo górsko, później płasko i długo asfaltem wśród pól.
Po drodze mimo środka zimy natknęliśmy się na bazie w całej okazałości.
Pokazało się też w końcu słońce. Ale niestety tylko na chwilkę.
Jako, że wycieczka poszła nam nad wyraz sprawnie mieliśmy sporo czasu do pociągu. Udaliśmy się więc do Hostinca a Minipivovaru U Koníčka, który szczęśliwie znajdował się u wylotu naszego szlaku. Gorąco polecam! Pyszne piwo robione na miejscu oraz jak na Czechy bardzo dobre jedzenie. I tak kończy się nasza wycieczka. Najedzeni wsiedliśmy do pociągu w Dobraticach pod Prasivou. Razem z nami wsiadła również silna grupa mocno starszych wesołych turystek. Widać, że zupełnie inaczej Czesi w podeszłym wieku spędzają czas. Tu starsze panie turystki, tam w schronisku silna grupa emerytów bawiąca się prawie jak młodzież. Rzadko mi się zdarza widzieć takie obrazki w polskich górach. Może to kwestia tego, że w Polsce bez własnego auta co raz mniej można zdziałać w górach…
W Cieszynie ponownie przesiadamy się do okropnego busa i wracamy do Katowic.