Nadszedł październik, a razem z nim nasz długo wyczekiwany, tradycyjny już jesienny 4-dniowy wypad z plecakami po górach. W ubiegłym roku postawiliśmy na Beskid Sądecki (o czym można przeczytać tu) i mimo niezbyt udanej pogody jaka nam się wtedy trafiła, tak nam przypadł do gustu, że w tym roku postanowiliśmy zrobić powtórkę. Ale żeby się nie powtarzać tak całkiem, wymyśliliśmy zupełnie inną trasę.
Sobota, 3 października
Ruszamy rano z Katowic, choć nie tak rano jak byśmy chcieli, ponieważ „Panowie Współtowarzysze” imprezowali do późnej nocy, a potem nie chciało się wstać… Tym samym do Rytra dojeżdżamy późno, bo w samo południe. A szkoda, bo na dzisiaj zaplanowana jest całkiem długa trasa na Radziejową i dalej do Piwnicznej. Mapa pokazuje około 7h i ponad 20km. No cóż, trzeba będzie trochę pocisnąć, żeby skończyć dzień jeszcze przed zmrokiem.
Pogoda jest wymarzona. Słońce świeci, temperatura na krótki rękawek. Zostawiamy samochód w Rytrze i ruszamy czerwonym szlakiem w kierunku Radziejowej. Przy pierwszej tabliczce szlakowej trochę zaczynamy się niepokoić czy na pewno zdążymy „po jasności”, ponieważ pokazuje ona dużo dłuższy czas niż nasza mapa. Ale idzie się całkiem nieźle i szybko zdobywamy wysokość. Dałoby się jeszcze szybciej, ale widoki dookoła są tak piękne, że co chwilę zatrzymujemy się żeby robić zdjęcia.


W okolicach Niemcowej robimy dłuższy postój. Jemy, pijemy i wygrzewamy się w słońcu. Jest pięknie, cicho i spokojnie. Żadnych turystów, jesteśmy na szlaku zupełnie sami. Około 15 dochodzimy do Wielkiego Rogacza. Pomimo ładnych widoków nie zatrzymujemy się, tylko lecimy dalej na Radziejową, gdzie zamierzamy na wieży widokowej zrobić kolejny dłuższy postój. Gdy byliśmy tu rok temu musieliśmy się zadowolić widokiem totalnej bieli. Słyszeliśmy, że jest stąd piękna panorama 360st., ale widzieliśmy tylko chmury. Dziś faktycznie możemy zobaczyć panoramę w pełnej okazałości, choć widoczność mogłaby być lepsza. Jednakże wiemy, że doskonała widoczność w górach jest zwiastunem załamania pogody, a nam by się jeszcze 3 dni ze słońcem przydały. Tak więc nie ma co narzekać. Muszę przyznać, że czerwony szlak z Rytra na Radziejową jest moim drugim „najulubieńszym” szlakiem w Beskidach, zaraz po czerwonym szlaku ze Zwardonia na Raczę (a Raczej z Raczy do Zwardonia).


Kiedy słońce powoli chyli się ku zachodowi, schodzimy z wieży i idziemy w kierunku Bacówki na Obidzy, gdzie w końcu zjemy obiad. Na zejściu z Rogacza Adam skręca kostkę. Początkowo jego wyraz twarzy nie wygląda za dobrze, ale po chwili wydaje się, że jest OK. Do schroniska dochodzimy już w zupełnej ciemności. Przed samym schroniskiem Adam ponownie skręca kostkę (tę samą) i teraz jego wyraz twarzy już naprawdę nie wygląda dobrze… Całe szczęście kuchnia jeszcze działa i możemy uzupełnić spalone dzisiaj kalorie. Początkowo mieliśmy tu nocować, ale nie udało się zarezerwować noclegu ponieważ schronisko opanowała jakaś zorganizowana wycieczka. Gitara, śpiewy, domowe nalewki. Myślę, że impreza trwała do białego rana, a my marzyliśmy jedynie o tym żeby się już położyć i odpocząć, więc może i dobrze, że nie udało się tu zarezerwować noclegu, bo jeszcze byśmy nie zmrużyli oka do rana. Ze schroniska pozostał nam już tylko mozolny spacer drogą asfaltową do Kosarzysk. Wędrówkę umilało nam pięknie rozgwieżdżone niebo.
Niedziela, 4 października
Dzisiejsza meta to Bacówka nad Wierchomlą. Schodzimy z Kosarzysk do Piwnicznej, gdzie przy sklepie robimy przerwę śniadaniową. Kostka Adama nie wygląda dobrze. Po szybkiej naradzie Adam postanawia, że tutaj się rozdzielamy i spotkamy się już na miejscu w schrosniku. Ja z Dominikiem zrealizujemy dzisiejszy plan, a Adam pojedzie autobusem z Piwnicznej do Wierchomli i stamtąd najkrótszym możliwym szlakiem dostanie się do schroniska.
Początkowo wszystko idzie sprawnie i zgodnie z planem. Z Piwnicznej wspinamy się niebieskim szklakiem w okolice Kicarza. Jest pięknie. Niebieskie niebo, słońce mocno grzeje. Na szczycie grzbietu robimy krótką przerwę i schodzimy zielonym szlakiem do Łomnicy.

Tutaj pojawiają się pierwsze trudności. Szlak nie jest nigdzie wymalowany, ale widać przedeptana ścieżkę, którą podążamy. Schodzimy do drogi asfaltowej po to żeby od razu wspinać się z powrotem do góry. Początkowo mamy iść wzdłuż żółtego i czerwonego szlaku, które biegną razem, a po rozwidleniu podążać dalej czerwonym aż do Wierchomli Wielkiej. Brzmi prosto, ale okazało się, że ten czerwony szlak to nie „petetekowski”, ale jakiś gminny, którego w terenie generalnie nie ma. Po jakiś 15 minutach już zupełnie nie wiemy którędy mamy iść. Przedzieramy się przez jakieś pastwiska otoczone elektrycznymi pastuchami, przeskakujemy obok krów i tak się błąkamy po okolicy.

W końcu napotykamy „lokalsa”, który wybrał się na grzyby i zagadujemy o nasz szlak. Dowiadujemy się, że faktycznie był tu taki w okolicy, ale od lat już nie jest odmalowywany. Jednak udało się panu nas nakierować i podążyliśmy za jego wskazówkami – najpierw w stronę kapliczki, potem w lewo, w prawo itd. Po dłuższym czasie (około godziny), kiedy byliśmy przekonani, że idziemy w dobrą stronę, nagle z lasu wychodzi znajomy już pan lokals (do tej pory nie wiem jak to możliwe, że znowu się na niego natknęliśmy, ponieważ rozeszliśmy się w dwa zupełnie różne kierunki) i w ostatniej chwili nas zawraca, ponieważ jak się okazało szliśmy prosto na bacówkę i w paszcze zdziczałych psów strzegących owiec. Faktycznie było z dala słychać ujadanie… Po kolejnym wytłumaczeniu drogi (całe szczęście okazało się, że do tej pory szliśmy w całkiem dobrym kierunku) udaje nam się odnaleźć jakąś ścieżkę, która w końcu wyprowadza nas na polanę, skąd już mniej więcej widzimy Wierchomlę.

Podziwiając piękne widoki schodzimy do drogi asfaltowej, którą musimy przejść jakieś 3km, aż w końcu wchodzimy czarnym szlakiem w las i pozostaje nam ostatnie dzisiaj podejście, do schroniska. I trzeba przyznać, że to podejście dało mi nieźle w kość, ale było to chyba spowodowane wcześniejszym błądzeniem i przedzieraniem się przez trudne tereny. Popołudnie spędzamy wylegując się na polanie przed schroniskiem i popijając dobre lokalne piwo z Grybowa, które ma w swojej ofercie schronisko. Dopóki świeciło słońce ludzi w okolicach schronisko było całkiem sporo. W końcu to niedzielne popołudnie. Jednak po zachodzie słońca zostaliśmy praktycznie sami. Schronisko jest bardzo sympatyczne i przytulne. No i dodatkowo pięknie położone. Roztacza się stąd podobno piękny widok na Tatry. Podobno, bo nam z Dominikiem nie udało się ich zobaczyć z powodu chmur, które się zebrały pod koniec dnia. Ale Adam, który do schroniska dotarł dużo wcześniej potwierdza piękne widoki.

W schronisku oprócz nas nocowały 2 osoby. Wieczór upłynął nam bardzo przyjemnie i integracyjnie z pozostałymi mieszkańcami i obsługą schroniska. Tylko co jakiś czas, już późną nocą zjawiali się jacyś „kosmici” w jadalni, np. kobieta która właśnie wbiegła do schroniska ok. godziny 22 w ramach wieczornego joggingu bez żadnego światła, usiadła na moment po czym pobiegła z powrotem w dół. Jak ona to zrobiła bez żadnego oświetlenia w zupełnie ciemnym lesie do dzisiaj pozostaje dla mnie zagadką.
Poniedziałek, 5 października
Dziś przed nami kolejny ambitny dzień. Nasz ostatni nocleg wypada w prywatnym, ale jakże miłym schronisku Cyrla. Mamy do niego ok. 18km, jakieś 700m w górę i mniej więcej tyle samo w dół. Budzi nas miauczenie kota, który koniecznie chciałby wejść do naszego pokoju.

Dzisiaj już niestety słońce się schowało za gęste chmury, ale nadal jest ciepło. Ruszamy ze schroniska w stronę Runka, gdzie robimy pierwszy (ale z powodu braku widoków) niezbyt długi postój i kierujemy się dalej w stronę Hali Łabowskiej. Dziś już zupełnie bez żadnych przygód maszerujmy czerwonym szlakiem. Za Halą Łabowską robimy kolejne postoje na Hali Pisanej i Hali Jaworzyna, skąd rozpościerają się piękne widoki. W schronisku w końcu zjadamy zasłużony i pyszny obiad. Warunki noclegowe są prawie hotelowe. Dla niektórych to zaleta, dla niektórych wada. Typowego schroniskowego klimatu tu nie ma, ale trzeba przyznać, że jest czysto, ciepło, wygodnie i przytulnie.
Wtorek, 5 sierpnia
Dzisiaj pozostało nam jedynie zejście czerwonym szlakiem do Rytra, czyli punktu wyjścia. Wg mapy jakieś 1,5h marszu. Czuję pewien niedosyt. Chciałoby się iść dalej i dalej, ale urlop dzisiaj się kończy, a pozostaje jeszcze długi powrót do domu. Ponieważ czasu mamy sporo, schodzimy nieśpiesznym krokiem, podziwiając ostatnie widoki. W połowie drogi mijamy ruiny Zamku Ryterskiego, które zwiedzaliśmy rok temu. Docieramy na parking, wsiadamy w auto i jedziemy do… Grybowa. Do lokalnego browaru po „zakupy na wynos”. Nie jest to może po drodze, a raczej w przeciwnym kierunku, ale kilka kilometrów można nadrobić w tym celu. A stamtąd już prosto do domu.

