Zazwyczaj nasze wyjazdy są szczegółowo zaplanowane. Wiemy co chcemy zobaczyć, kiedy, w jakiej kolejności (co będzie najbardziej optymalne), gdzie zjemy itp. Plan alternatywny też zazwyczaj jest w zanadrzu. Nasze wyjazdy bazują głównie na weekendach (czasem przedłużanych o 1-2 dni). Zazwyczaj w te kilka dni chcemy zobaczyć jak najwięcej i wykorzystać je maksymalnie, więc nie możemy sobie pozwolić na stratę czasu polegającą na zastanawianiu się „to co teraz?”. Najgorzej, kiedy po powrocie mamy poczucie nie do końca dobrze wykorzystanego czasu. Ale czasem zdarza się i tak, że jedziemy w ciemno, mając zaplanowany jedynie nocleg. Tak było i tym razem. W piątek wieczorem postanowiliśmy, że jedziemy w Góry Świętokrzyskie, a już w sobotę wczesnym rankiem byliśmy w aucie gdzieś na krajowej siódemce.
Sobota, 5 września
Jedziemy do Kielc, gdzie na jednym z blokowisk zostawiamy samochód. Stąd mamy ok. 2,5 km do czerwonego szlaku. Tym razem postawiliśmy na Pasmo Masłowskie, podobno jedno z ciekawszych w Górach Świętokrzyskich. Góry Świętokrzyskie to dla nas zupełnie nierozpoznany teren. Byliśmy kiedyś jedynie na Łysicy i Łysej Górze, czyli klasyk. Tym razem mamy zamiar odwiedzić Pasmo Masłowskie i przejść czerwonym szlakiem z Dąbrowy, przez Masłów Pierwszy do Ameliówki. Przeczytaliśmy, że to najbardziej widokowa trasa, dzięki odsłoniętym zboczom „utkanym kilimem z różnorodnych wąskich poletek”. Brzmiało nieźle i faktycznie było całkiem widokowo. Szlak kondycyjnie zupełnie niewymagający, spacer bardzo podobny do tego po wawerskich lasach.
Po około godzinie docieramy do miejscowości Masłów Pierwszy, od której to pasmo wzięło nazwę. Znajdujemy sklep i zajadamy lody, w celu obniżenia temperatury ciała, ponieważ zrobiło się całkiem ciepło. Dalsza część szlaku jest ciekawsza. Po drodze najpierw mijamy wieżę widokową (niezbyt imponującą, ale zawsze coś tam więcej widać), a następnie ciekawą formację skalną „Diabelski Kamień”. Zaraz za Diabelskim Kamieniem zgubiliśmy szlak, ponieważ nie zauważyliśmy skrętu i trochę czasu i sił musieliśmy poświęcić na ponowne odnalezienie się. Potem pozostało nam już jedynie strome zejście do Ameliówki. Chcieliśmy jeszcze iść dalej niebieskim szlakiem do Ciekotów, ale wówczas nie zdążylibyśmy na autobus, którym mieliśmy zamiar wrócić do Kielc.
W Kielcach trzeba było w końcu zjeść jakiś obiad. Wybraliśmy jedną z knajpek na głównym deptaku i korzystając z ładnej pogody usiedliśmy w ogródku. I to był błąd, ponieważ po chwili zjawili się panowie w stylu „poratujesz złotóweczką?”, którzy znacznie uprzykrzyli nam jedzenie. Do tego stopnia, że jak chcieliśmy wyjść z knajpy to zastanawiałam się czy nie lepiej będzie zamówić taksówkę pod drzwi, żeby nie oberwać (bo nie poratowaliśmy). No cóż… Koniec końców, korzystając z chwili ich nieuwagi udało się niepostrzeżenie opuścić lokal. Zrobiliśmy jeszcze krótki spacer po centrum i pojechaliśmy na nocleg.
Niedziela, 6 września
Dziś też chcieliśmy się wybrać w góry, ale pogoda się znacznie pogorszyła. A jako, że nie lubimy chodzi w deszczu trzeba było na szybko wymyślić plan alternatywny. No i tym sposobem znaleźliśmy się na zamku w Chęcinach. Byłoby całkiem przyjemnie, gdyby nie to, że po chwili zaczął padać deszcz…
Na zamku przypomnieliśmy sobie, że wczoraj gdzieś po drodze widzieliśmy reklamę Szydłowa, które promowało się hasłem „polskie Carcassone”, tak więc postanowiliśmy to sprawdzić. Hmm… No z tym Carcassone to jednak trochę przesada, ale miasteczko można zobaczyć. Swoje miano zyskało dzięki zachowanemu do dzisiaj średniowiecznemu układowi urbanistycznemu. Najważniejsze zabytki to mury obronne, zamek, kościoły i synagoga.
Z Szydłowa ruszyliśmy w kierunku Warszawy, ale po drodze znów skusiła nas kolejna reklama. Tym razem promowały się Kurozwęki. Przede wszystkim skusił nas labirynt w polu kukurydzy. Kurozwęki to wieś, która jeszcze w XIX w. była miastem. Znajduje się tu ciekawy zespół pałacowy, na terenie którego była zlokalizowana atrakcja, którą mieliśmy ochotę zaliczyć. Niestety zaraz po przyjeździe lunęło i to tak solidnie, że pilnie musieliśmy szukać jakiegoś schronienia. Wracając do labiryntu… Na wejściu dostaje się mapkę i krzyżówkę. Po drodze zalicza się punkty z pytaniami których odpowiedzi stanowią hasła do krzyżówki. Po wejściu usłyszeliśmy od bileterki „do zobaczenia, mam nadzieję, że jeszcze dzisiaj”. Labirynt jest naprawdę duży. Ciekawe czy sprawdzają pod koniec dnia czy wszystkim udało się go opuścić. Podobno co roku labirynt ma inny kształt. Oprócz labiryntu jest tu jeszcze sporo innych atrakcji, m.in.: można zwiedzić pałac, hodowlę bizonów (w formie safari) czy mini zoo. Całkiem przyjemne miejsce na weekendowy wypad z dziećmi. My jednak resztę sobie odpuszczamy i wracamy do domu.