Powoli kończymy bałkańską podróż. Rano kręcimy się jeszcze chwilkę po Sarajevie, wysyłamy ostatnie kartki pocztowe (lepiej późno niż wcale :P), wykonuję kilka zdjęć tramwajowych i ruszamy w podróż. Po drodze wpadamy do miejscowości Jajce, słynącej z efektownego wodospadu, mijamy bokiem Banja Luke i dojeżdżamy do granicy bośniacko-chorwackiej. Tu czeka nas dość długie oczekiwanie w kolejce do granicy. Po prawie dwóch godzinach wracamy na teren UE. Jazda przez Chorwację trwa chwilę i wnet meldujemy się na granicy chorwacko – węgierskiej. Tu kolejki nie ma, ale czeka nas sprawdzanie bagażnika (po raz pierwszy na wyprawie) – są torby, nie ma uchodźców, więc jedziemy dalej. To była jedyna granica na której widzieliśmy zasieki z drutu kolczastego, na szczęście rozgrodzone.
Wieczorem dojeżdżamy nad Balaton, mijając po drodze miejscowości o nazwach niewymawialnych, ale również zabawnych ;). Nocujemy w miejscowości Keszthely, niestety nieco rozczarowującej. Miasteczko sprawia wrażenie wymarłego, jest zimno (heh, wracamy z południa…) i sporo komarów. A i kolor Balatonu nie może równać się z lazurowym Adriatykiem.
Rano ruszamy w dalszą podróż. W zasadzie nie zatrzymujemy się po drodze (chyba, że wypatrzę jakiegoś ładnego Ikarusa – efekty są i będą się jeszcze pojawiać na TWB). Jedyny nieplanowany postój zapewnia nam czeska policja, ale była to rutynowa kontrola nie mieliśmy nic na sumieniu. Wieczorem meldujemy się w Polsce. Trochę smutni, bo to już koniec urlopu. Ale też szczęśliwi, bo widzieliśmy wiele ciekawych miejsc, odwiedziliśmy kilka nowych krajów i szczęśliwie przejechaliśmy kilka tysięcy kilometrów (ponad 7500!).