[12.05.2015] Bella Italia #10 – Krótka wizyta w innym kraju

Wtorek, 12 maja

Dziś udajemy się do innego kraju. Jednego z najmniejszych na świecie (plasuje się na 5 miejscu listy najmniejszych państwa świata). Tak, na dzisiaj zaplanowaliśmy zwiedzanie San Marino. Byłam tu już kiedyś jako dziecko, ale jedyne co pamiętam to wyroby ze skóry, perfumy i kolorowe likiery oraz pierwszą w swoim życiu grę elektroniczną tetris (działała ponad 15 lat, dopóki nie wrzuciliśmy jej do wody, oczywiście przypadkowo). Niewiele zostało mi w pamięci, więc tym chętniej udaję się w to miejsce. Do San Marino mamy nieco ponad 100km. Ale droga jest zdecydowanie mniej ciekawa niż trasy w Toskanii. Krajobraz regionu Emilia-Romania to w dużej mierze mało interesujące równiny Doliny Padu – łąki, zalewy, bagniska i co jakiś czas strefy przemysłowe.

San Marino co prawda nie jest członkiem Unii Europejskiej, ale dzięki układowi z Schengen bez problemu przekraczamy granicę i tylko tablica z nazwą kraju informuje nas o tym, że właśnie wjechaliśmy do San Marino. To małe państewko położone jest w górzystym terenie Apeninów. Najwyższym szczytem jest Monte Titano – 749 m n.p.m. Ale można powiedzieć, że jest to zarówno wysokość bezwzględna jak i względna, ponieważ do morza mamy stad jedynie 10km w linii prostej. Stąd też góra wydaje się dość wysoka. Państwo zamieszkuje ok. 30 tysięcy osób, jednak około 1/6 obywateli mieszka poza granicami kraju.

Zamiast zaparkować gdzieś na dole i wjechać na spokojnie na górę kolejką lub po prostu przespacerować się, wjeżdżamy na samą górę samochodem i mocno się głowimy gdzie tu zaparkować. Nie jest to łatwe. Zaczynamy kluczyć jakimiś uliczkami, potem okazuje się, że dalej droga jest zamknięta. Bez sensu, ale jak już się tu wpakowaliśmy to trzeba zaparkować. Ostatecznie udaje się i to w całkiem dobrym miejscu. Do zamku mamy stąd jedynie kilka (no może kilkaset) kroków. Z twierdzy roztacza się piękny widok na całe San Marino i nie tylko, bo widać nawet dalsze góry i morze.

Na trzech wierzchołkach Monte Titano znajdują się zamki obronne połączone murami. Dłuższy czas zastanawiamy się czy wchodzić do środka, czy jedynie obejrzeć z zewnątrz. Jednak pan kasjer, który zagaduje do nas po polsku, przekonuje nas, aby zwiedzić go również od wewnątrz. Pan kasjer to rodowity Sanmaryńczyk, który spędził kilka miesięcy w Polsce i to wystarczyło, abyśmy się mogli dogadać z nim po polsku! Faktycznie warto było wejść do środka. Robimy kilka (a raczej kilkadziesiąt) zdjęć i ruszamy dalej. O ile we Włoszech słychać i widać było turystów z przeróżnych krajów to w San Marino słychać jedynie język polski i rosyjski. Kluczymy wąskimi uliczkami wśród średniowiecznych domów, placów i fortyfikacji.

Ponieważ robimy się głodni, postanawiamy usiąść w napotkanej po drodze restauracji na obiad. Tu siesty nie mają… Wybór pada na pizzę. Niestety jest to jedna z najgorszych pizzy jaką jedliśmy. Faktycznie San Marino to nie to samo co Włochy, co widać po kuchni. Ale za to przynajmniej widok z tarasu jest ładny.

Kręcimy się jeszcze chwilę po starym mieście i wracamy na parking, ponieważ chcemy jeszcze dzisiaj zobaczyć Rimini. Kojarzy mi się ono jedynie z wakacyjnych opowieści. Nigdy tam nie byłam, więc chętnie zobaczę co ludzie widzą w tej miejscowości. Rimini to podobno największe „plażowisko” w Europie. Na wybrzeżu ciągnącym się przez  15km są liczne kluby, restauracje i bary. Widać, że jest jeszcze grubo przed sezonem. Plaże puste. Infrastruktura turystyczna nieczynna. Wieje mocno od morza. Mnie w samej koszulce jest zdecydowanie za zimno, ale i tak znalazło się kilku ochotników na kąpiel w morzu. Morsy jakieś czy co… Nas Rimini zupełnie nie przekonało. Zdecydowanie wolimy kameralne plaże, gdzie jest cisza, spokój i zamiast muzyki z okolicznych klubów słychać jedynie szum morza.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.