Niedziela, 11 sierpnia
Dziś niedziela, więc w planach msza na Wiktorówkach. Po wczorajszej brzydkiej pogodzie nie ma śladu. Rano łapiemy busa w stronę Palenicy, ale wysiadamy wcześniej, bo na Wierchu Porońcu. Stamtąd zielonym szlakiem drepczemy na Rusinową Polanę. W ostatnich latach szlak się bardzo zmienił. Mapa pokazuje, że prawie w całości poprowadzony jest lasem, ja również pamiętam jak kilka, no może z 10 lat temu szłam tamtędy z zupełnym lesie. Jednak w międzyczasie wiele drzew zostało powalonych i powstało kilka bardzo ładnych punktów widokowych.
Po tygodniowej górskiej zaprawie idzie nam się bardzo dobrze i w krótszym czasie niż podaje mapa dochodzimy do pierwszego celu.
Skręcamy na niebieski szlak i idziemy nim kawałek na Wiktorkówki. Jesteśmy trochę wcześniej, ale to dobrze, bo przynajmniej udaje nam się znaleźć miejsce siedzące.
Po mszy ruszamy z powrotem na Rusinową Polanę. Jest to moim zdaniem jedno z najpiękniejszych widokowo miejsc w Tatrach. Jak na dłoni mamy Tatry Bielskie i Wysokie otaczające Dolinę Białej Wody.
Odstajemy swoje w długiej kolejce do bacówki po oscypki (ale było warto!), robimy krótki popas i ruszamy na Gęsią Szyję. Niestety na szczycie również mnóstwo ludzi, więc za długo tam nie zabawiamy i szybkim korkiem schodzimy na Waksmundzką Rówień.
W tę stronę idzie już zdecydowanie mniej turystów. Jednak Ci, którzy się pojawiają odbijają czerwonym szlakiem w stronę drogi na Morskie Oko, tak więc my idziemy przez Polanę Waksmundzką i Psią Trawkę na Cyrhlę praktycznie sami. Szlak prowadzi ciemnym lasem, ludzi prawie nie ma. Nie jest to dobra trasa mając na uwadze moją niedźwiedziofobię. Przysparza mi to trochę stresu, ale dzięki temu trzymam bardzo dobre tempo.
Poniedziałek, 12 sierpnia
Na dziś zaplanowaliśmy największa wyprawę tego roku, czyli Kozi Wierch. Prognozowana pogoda jest w porządku, więc ruszamy wcześnie rano. Przed godziną 8 wysiadamy na Palenicy i wędrujemy w stronę Wodogrzmotów Mickiewicza, gdzie robimy przerwę na drugie śniadanie. Idziemy dużo szybciej niż pokazuje mapa, tak więc możemy sobie pozwolić na 20-minutową przerwę. Przy Wodogrzmotach odbijamy na zielony szlak, który poprowadzi nas Doliną Roztoki aż na 5 Stawów. Nie jestem nawet w stanie zliczyć ile razy już tędy szłam, tak więc droga trochę mi się dłuży. Niestety przez kilka ostatnich lat można zauważyć wymieranie lasu w tej okolicy. Wiele drzew jest uschniętych i tylko kwestia czasu, kiedy zostaną powalone przez jakiś silniejszy wiatr. W całkiem dobrym tempie dochodzimy do Siklawy – największego wodospadu w Polsce. Dalej już trochę zmęczeni wspinamy się nad Wielki Staw. Tutaj znowu robimy przerwę na kanapkę i chwilę wytchnienia. W końcu teraz czeka nas najbardziej męczące podejście. Ruszamy tym razem czarnym szlakiem na Kozi Wierch. Jeśli początkowo szlak wydaje się stromy to później jest bardzo stromy. Wspinamy się powoli, pokonując wąskie zakosy.
Pod połączeniu się ze szlakiem czerwonym prowadzącym przez Orlą Perć zaczyna się robić ciekawie, ponieważ trzeba użyć rąk i trochę się powspinać.
I tym sposobem po około 1,5h stajemy na najwyższym szczycie Polski znajdującym się w całości na jej terytorium. Widoki stąd są piękne, jednak tylko w stronę Doliny Pięciu Stawów. Po drugiej stronie grani zaległy chmury i przesłoniły szczelnie cały widok, co też ma swój urok.
Teraz czeka nas niestety to czego w górach nie lubię najbardziej, czyli powrót tą samą trasą.
Wracając zahaczamy jeszcze o schronisko, w którym jemy mały obiad i czarnym szlakiem a później zielonym i czerwonym mocno obolali dochodzimy do punktu wyjścia.
Wtorek, 13 sierpnia
Jest ciężko. Mocne zakwasy i wielkie pęcherze na stopach powodują, że zejście z drugiego piętra trwa zdecydowanie dłużej niż powinno. Tak wielkie zakwasy miałam tylko raz w życiu – po wejściu na Sławkowski Szczyt. Z tego powodu żadne wycieczki nie wchodzą w grę, ale i tak na dzisiaj był zaplanowany dzień odpoczynku. Odwiedzamy jedynie wystawę TPN, robimy szybką przebieżkę po Krupówkach, zjadamy pyszne kremówki w najstarszej a zarazem najlepszej cukierni w Zakopanem – Samancie i leżymy w słoneczku na leżakach przed pensjonatem. Taka maniana.
Środa, 14 sierpnia
Zakwasów ciąg dalszy. Dzisiaj jest jeszcze gorzej, ale przecież trzeba coś robić, więc wybieramy możliwie najbardziej płaski szlak – Dolinę Chochołowską. Do schroniska idziemy dzielnie z buta. Wracamy na wypożyczonych rowerach. Niestety tutaj, tak jak na drodze do Morskiego Oka tłumy turystów.
Czwartek, 15 sierpnia
Jeśli do tej pory było dużo turystów w Tatrach to od dzisiaj może być tylko gorzej. Rozpoczyna się ogólnonarodowy najazd na Tatry spowodowany długim weekendem. My w takim razie uciekamy na Magurę Spiską, gdzie przez cały dzień nie spotkamy ani jednego turysty.
Rano jedziemy busem do Trybsza, gdzie rozpoczynamy naszą wycieczkę podążając niebieskim szlakiem w stronę Pawlikowskiego Wierchu. Pogoda piękna, nie jest już tak gorąco jak w pierwszym tygodniu, widoki również pierwsza klasa. Widzimy Gorce
Pieniny i Beskid Sądecki
a także Babią Górę i oczywiście Tatry.
Idziemy łąkami po mocno pofałdowanym terenie. Niestety szlak jest bardzo słabo znakowany i co chwilę go gubimy, odnajdując się jednak szczęśliwie za każdym razem. Tu jest cisza i spokój, sielanka. Czasem tylko krowa zaryczy. Przeczytałam kiedyś, że z Pawlikowskiego Wierchu są najpiękniejsze widoki na Tatry i muszę przyznać, że to całkiem słuszne stwierdzenie. Roztacza się stąd widok od Tatr Bielskich przez Wysokie aż po ostatnie szczyty Tatr Zachodnich.
Schodzimy z Pawlikowskiego Wierchu czerwonym szlakiem przez Rzepiska do Bukowiny Tatrzańskiej, mijając po drodze Pawliki, czyli najwyżej położone osiedle w Polsce.
Piątek, 16 sierpnia
Dziś już ostatnia wycieczka. Po zakwasach nie ma już śladu, więc możemy zrobić znów coś większego. Jednym z nielicznych szlaków po polskiej stronie Tatr Wysokich, które do tej pory nie zostały przez nas odwiedzone to Wrota Chałubińskiego. Wstajemy jak zwykle wcześnie rano i już o 7:50 jesteśmy na Palenicy. Jednak wygląda tu zupełnie inaczej niż w poniedziałek, kiedy szliśmy na Kozi Wierch. Miejsca na parkingu już się skończyły, tworzy się już spory korek do wjazdu a do kasy biletowej TPN utworzyła się już dłuuuga kolejka. No cóż? trzeba będzie jakoś przeboleć 9-cio kilometrowy spacer asfaltem do Morskiego Oka w tym tłumie. Całe szczęście do schroniska udaje nam się dotrzeć w bardzo dobrym tempie, więc robimy przerwę na kanapki i herbatę. Po jakiś 20 minutach ruszamy dalej żółtym szlakiem w kierunku Przełęczy Szpiglasowej. Słońce przygrzewa a w kosówce, nie ma żadnego przewiewu, więc idziemy mozolnie aż do rozwidlenia naszego szlaku ze szlakiem czerwonym na Wrota Chałubińskiego.
Tu robimy dłuższy postój. Jest pięknie. Z tego miejsca dobrze widać cały szlak i nasz cel.
Tutaj zdecydowana większość turystów podąża dalej żółtym szlakiem na Szpiglasową Przełęcz. Mało kto skręca na Wrota. Odpoczywając chwilę, obserwujemy dobrze widocznego stąd Mnicha i walczące na nim zespoły wspinaczy. Dalsza droga jest bardzo przyjemna. Początkowo po płaskim terenie podchodzimy pod strome zbocze, którym wąskimi zakosami, po dość sypkim terenie dochodzimy na przełęcz. Widać, że ostatnio (pewnie po zimie) musiał się szlak częściowo obsunąć, bo brakuje kilku kamieni, które znacznie ułatwiłyby podejście.
Z przełęczy nie ma innej możliwości jak wrócić tym samym szlakiem do rozstaju. Schodzimy ponownie do Morskiego Oka, gdzie zajadam w końcu pyszne naleśniki z serem, o których myślałam przez cały wyjazd. Taka wisienka na torcie. Podziwiamy jeszcze ostatnie widoki i szybkim tempem robimy slalom pomiędzy licznymi turystami podążającymi tak jak my ku Palenicy.
Sobota, 17 sierpnia
Dzień wyjazdu. Pakujemy manatki i wracamy pociągiem RE Janosik do Katowic. Jedyną atrakcją dzisiejszego dnia jest trasa jaką jedzie pociąg, a mianowicie z Suchej Beskidzkiej przez Lachowice, Hucisko i Jeleśnię do Żywca. Jest to jedyny pociąg, który jeździ tą trasą, więc stan torów pozostawia wiele do życzenia. Toczymy się z prędkością rowerzysty.
Ciekawostka
Zasłyszane w Zakopanem:
Na przystanku autobusowym na Bystrym: „Którędy do wyciągu na Giewont?”
Na dworcu autobusowym: „Skąd odjeżdża bus na Kasprowy?”