[28-31.01.2017] – Alicante

Koniec stycznia. Jesteśmy zmęczeni długą zimą. Uciekamy w cieplejsze rejony świata. Nie był to spontaniczny wyjazd (bilety na samolot trzeba było kupić z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem), ale w pełni świadomy i zaplanowany. I nie tylko ciepło było argumentem. Alicante było od długiego czasu na liście miejsc, które chciałem odwiedzić – kilkukrotnie natykałem się w internecie na imponujące zdjęcia z tamtejszej sieci tramwajowej.

Ale po kolei. Po kilkugodzinnym, nużącym locie lądujemy na miejscowym lotnisku. Już otwarcie drzwi samolotu powoduje uśmiech na naszych twarzach. Do wnętrza maszyny dostaje się ciepłe, pachnące powietrze. Pachnie tak jak w Polce na wiosnę – jakoś w kwietniu albo maju. Znajdujemy autobus do centrum i jedziemy zostawić bagaże w miejscu naszego noclegu (hostel w samym centrum – warunki mocno przeciętne, więc nie będziemy polecać). Ania całą drogę powtarza „jeju, jeju, jak tu ciepło” :P Mijane termometry pokazują 17 stopni.

Zostawiamy bagaże na recepcji i idziemy w kierunku morza. Wybrzeże na wysokości centrum nie jest spektakularne – dużo większe wrażenie robi okazała twierdza którą mamy za plecami. Ruszamy więc w dłuuugi spacer w kierunku plaży Costa Blanca, znacznie większej i ładniejszej. Po drodze mijamy widoki typu „mogłabym tu zamieszkać”:

Nasz dłuuugi spacer trwa w zasadzie aż do zmierzchu. Cieszymy się dobrą pogodą i ciepłem, którego tak brakuje w zimnej Polsce:

Po zachodzie słońca robi się nieco chłodniej (ale i tak 12 stopni w styczniu to luksus), więc wracamy do Alicante. Zjadamy obiadokolację, pijemy wino. szlajamy się po wymarłych ulicach miasta. Jemy owoce morza we fryturze, znów pijemy wino. Zupełny relaks… Nie wiem czy to nadmiar sangrii, czy późna pora, ale niektóre ulice wyglądają tak:

Plan na kolejny dzień jest konkretny. Planujemy odwiedzić park Sierra Gelada – jest to skalisty półwysep wcinający się w morze w okolicy miejscowości El Albir, ok. 50km od Alicante. Na miejsce jedziemy tramwajem podmiejskim (a może to już lekka kolej? Nieważne..). Pojazdem elektrycznym dojeżdżamy do Benidormu, dalej kontynuujemy podróż pojazdem spalinowym. Z przystanku do wejścia na teren parku czeka nas spacer – ok. 2km. Główny szlak parku to alejka prowadząca do latarni morskiej znajdującej się na końcu półwyspu. Sympatyczne miejsce na spacer…

Wracając nalegam (skutecznie!) na „wysiadkę” na przystanku Cala Piteres. Ok. 2km od tego przystanku znajduje się imponujący wiadukt (jak na wiadukt tramwajowy oczywiście ;-) ), który znalazłem na zdjęciach na Flickrze przygotowując się do wyjazdu. Ania trochę marudzi, ale wspinamy się na strome zbocze i po chwili oczekiwania powstaje takie zdjęcie – KLIK.

Wieczór spędzamy na pobliskiej plaży…

…a dzień kończymy kolejnym szlajaniem się po centrum Alicante:

Poprzedni dzień skończył się za szybko. Jeżeli kliknęliście w umieszczony powyżej link do zdjęcia na TWB to zobaczyliście, że zdjęcia wiaduktu wykonywałem nieomal o zmierzchu przy słabych parametrach. To miejsce domagało się powtórki. I taka miała miejsce kolejnego dnia rano :)

Później pojechaliśmy na plażę Costa Blanca, którą odwiedziliśmy pierwszego dnia. Tym razem mamy na niej dużo czasu. Ania ładuje akumulatory i zbiera muszelki, ja również ciesze się słońcem, ale nie zapominam o przejeżdżających obok tramwajach :-P

Zupełnie zapominamy, że jest zima. Styczeń. Jest wiosennie, chwilami nawet jak w lecie. W końcu temperatura to ponad 20 stopni! Na plaży jest super, ale chcemy odwiedzić jeszcze jedno miejsce – zamek świętej Barbary położony na imponującej skale nad Alicante. Zamek zdobywamy od strony przystanku tramwajowego Marq – Castillo, bez wcześniejszego rozeznania trasy. Po prostu znajdujemy ścieżkę prowadzącą w górę i idziemy. Wraz ze wzrostem wysokości ścieżka staje się coraz węższa i stromsza. Ale co to dla nas – górołazów? ;) Przynajmniej mamy ładne widoki…

Sam zamek nie robi na nas wielkiego wrażenia. Ale zdecydowanie warto go odwiedzić dla widoków jakie się z niego roztaczają… Wieczór tradycyjnie spędzamy na spacerze po mieście (tym razem „wypuszczamy się” daleko poza centrum), a kończymy go paellą i owocami morza we fryturze na nadmorskiej promenadzie.

Ostatni dzień to dzień powrotu. Około południa wylatujemy z Alicante w kierunku włoskiego Bergamo. Na lotnisku w Bergamo mamy kilka godzina na przesiadkę do lotu do Warszawy więc postanawiamy pojechać na miejscowe, urokliwe stare miasto, aby zjeść pizzę. Pogoda jest fatalna. Temperatura około zera i w dodatku mży. Listopadowo. Ciemno, zimno, wilgotno, brrr….

Przy życiu trzyma nas perspektywa gorącej pizzy. Ale, ale… oczywiście trafiamy na porę siesty. Zapomnieliśmy o tym charakterystycznym dla tego rejonu świata zwyczaju. I tak snujemy się bez celu złorzecząc na włoskie zwyczaje. Schronienie znajdujemy w niewielkim sklepie-piekarni, gdzie kupujemy foccacie i siadamy przy jednym ze stolików z zamiarem przeczekania do końca siesty.

Z trudem, ale udaje się… Punktualnie z momencie końca siesty atakujemy pizzerie która mieliśmy sprawdzoną podczas poprzedniej wizyty w Bergamo, a potem z pośpiechem jedziemy na lotnisko. Uwijając się niczym w ukropie (i przy pizzy i w drodze na lotnisko) musieliśmy być niezłą atrakcja dla spokojnych, powoli żyjących miejscowych… Przed północną meldujemy się w mroźnej Warszawie i solidarnie rozpoczynamy narzekania na sroga polską zimę… Tego dnia zaliczyliśmy amplitudę temperatur równą 30 stopni (w Warszawie był siarczysty mróz) – nic przyjemnego. Ale jeżeli ktoś szuka miejsca, gdzie w ziemie można odetchnąć od zimy to Alicante wydaje się dobrym kierunkiem. Nie wiem jak wygląda tam w sezonie, ale w styczniu jest tam przyjemna pogoda i prawie nie ma turystów przez co jest dość spokojnie :)

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.